Zbliżając się do dworku w Kuraszkowie trzeba pokonać wzniesienie. Schronisko wyłania się stopniowo: dach, mury, okalające drzewa, biel zmarzniętego śniegu. Wyjątkowo urokliwe miejsce. Gospodyni, pani Jadzia przywitała każdego z uśmiechem. Już czwarty raz przyjechaliśmy w Kocie Góry więc zna nas po imieniu.
I to był dobry początek tygodnia radości i modlitwy. Taka zachęta na start. Teraz wystarczyło już tylko robić to samo, czyli być dla drugiego, budować życzliwą relację, cieszyć się tym co przyniesie dzień. Przebywając ze sobą dwadzieścia cztery godziny na dobę mieliśmy ku temu mnóstwo okazji. Przygotowanie śniadania dla całej trzydziestki, zmywanie naczyń, gimnastyka o wschodzie słońca…każda taka chwila, w której asystenci (wolontariusze) i uczestnicy (osoby niepełnosprawne intelektualnie) wspólnie tworzyli rzeczywistość była szansą na uśmiech i radość.
Pierwszy obozowy „pogodny wieczór” miał na celu poznanie imion współobozowiczów, gdyż jak to zwykle bywa kilka osób było nowych. Gra większości znana. Usiedliśmy w kręgu. Pierwsza osoba powiedziała jak się nazywa i co lubi. Następna mówiła: nazywam się…, lubię…, a to jest… i wskazywała swojego poprzednika. Kolejna osoba przedstawiała się, a następnie wymieniała imiona wszystkich swoich poprzedników i ich zainteresowania i tak do końca. Gra wydawała się niewypałem dlatego, że strasznie długo nam szło. Przy piętnastej osobie z lekką nieśmiałością niektórzy ziewali. Przy dwudziestej nikt się już nie krępował. Pomruki, wiercenie się na krzesłach. Mam na imię Jacek i lubię sernik. Mam na imię Monika i lubię jeździć na rowerze….i lubię balet, komputer, szycie, film, piłkę nożną…
Tomek był trzydziesty więc można sobie wyobrazić stan całej grupy, znużenie ogarnęło wszystkich. Ale on się tym zupełnie nie przejął. Dystyngowany pan, z zespołem Downa, przed czterdziestką. Wstał, by wykorzystać swoje wyczekane pięć minut (wyszedł z tego kwadrans) i jako, że był na obozie po raz pierwszy zależało mu, aby zrealizować już karkołomne na tym etapie zadanie. No i zaczął: Jacek…cukiernictwo, Monika…kolarstwo górskie…i Jezioro łabędzie Czajkowskiego, informatyk, krawiectwo, aktorstwo, sportowiec…
Już po chwili nikt nie spał. Wszyscy wybudziliśmy się z letargu bylejakości, zwyczajności i przeciętności. Rozpromienieni nie mogliśmy w to uwierzyć i z zapartym tchem wyczekiwaliśmy jak Tomek opisze kolejną osobę. Jaką rangę nada jej zainteresowaniom? Jak ją nobilituje? Głowy się podniosły, plecy wyprostowały. Jak ważnym jest, aby wspólnota była otwarta, aby była zdolna przyjmować nowych członków. To oni właśnie przynoszą powiew świeżości i sprawiają, że patrzymy na tę samą co pięć minut temu rzeczywistość już całkiem inaczej.
Jedną z ulubionych obozowych imprez jest bal. Przygotowania do niego trwały dwa dni. Najpierw trzeba było przystroić salę. Ogłosiliśmy więc konkurs na najlepszy łańcuch. Rywalizacja odbyła się w dwóch drużynach, a efekt był zaskakujący. Jeszcze nie widzieliśmy dwóch tak różnych ozdób karnawałowych. Co jednak ciekawe po łańcuchach można było poznać, kto je wykonał. Łańcuch „czerwonych”, u których dominowali panowie, był skomplikowany pod względem technicznym, zaś łańcuch „zielonych”, wykonany w większości przez płeć piękną urzekał kolorami i estetyką wykonania.
W dniu balu przygotowania głównie dotyczyły nas samych, trzeba było się elegancko ubrać, wyperfumować i w ogóle. Punktem kulminacyjnym imprezy był Polonez. Dobraliśmy się w pary i po krótkim instruktażu rozpoczęło się: gracja ruchów i dostojne kroki. Było to wyzwanie, ale stanęliśmy na wysokości zadania.
Jak podaje Wikipedia: Gnieździec to strome wzniesienie w głównym grzbiecie Wzgórz Trzebnickich o wysokości 226 m n.p.m. Obozowicze dobrze już tę górkę znają. Choć nie jest to wcale takie oczywiste, że wszyscy w te pędy chcą ją zdobywać. A że daleko, a to za wysoko, i tak kolejne wymówki… Gdy jednak stajemy na szczycie, z którego rozciąga się przepiękna panorama wzgórz, po których biegają stada (dosłownie) saren serce rośnie i chce się skakać z radości i dumy.
Gnieździec stał się dla nas symbolem pokonywania własnych ograniczeń, a czasami nawet własnego lenistwa. Mówimy o nim „nasze K2”. Jedna z nowych asystentek zapytała czy to ironia, że tak nazwaliśmy tę górę? Przecież ona jest taka niska. Wszystko zależy od perspektywy. Dla asystentów wejście na nią to pikuś. Dla uczestników wyczyn nie z tej ziemi, zwłaszcza dla tych osób, które borykają się z niepełnosprawnością fizyczną.
Renia miała inny kłopot. Zabrała na obóz buty na obcasie, więc wspinaczka na K2 była dość zabawna. Szpilki na Giewoncie – żartowała wolontariuszka Iza, przyglądając się zmaganiom niepełnosprawnej koleżanki. Szczyt mimo wszystko został zdobyty – podwójne zwycięstwo.
Tradycją jest uroczysta kolacja – agapa – na zakończenie obozu. Intensywne przygotowania, Msza Święta, pyszne jedzenie i kilka słów świadectwa asystentów i uczestników, które są dopełnieniem całości, taką kropką nad i. Zazwyczaj są to chwile wzruszające, bo staramy się powiedzieć coś tak od serca, o relacji z drugą osobą i tym jak nam się żyło we wspólnocie. - Nie wiedziałam, że można dostrzegać piękno w tak drobnych sprawach dnia codziennego, jak mycie naczyń czy robienie budyniu i jeszcze czerpać z tego radość - wyznała zaskoczona Karolina, dla której ten obóz był całkowicie nowym doświadczeniem. Tak, to był tydzień radości.
Monika PinkowskaOd roku 1997 wolontariusz Wspólnoty Spotkań Koszutka. Obecnie socjusz domu rodzinnego (Wspólnota Św. Józefa) oraz Koordynator Programu Pomocy Dzieciom. Absolwentka Uniwersytetu Śląskiego (filologia rosyjska) oraz Wyższej Szkoły Pedagogicznej im. Janusza Korczaka (pedagogika).